Dla równowagi dziś 4 znacznie bardziej przystępne dźwięki.
S.Maharba (feat. Jed and Lucia) – So Much Skin
Stwo – Anna
Dla równowagi dziś 4 znacznie bardziej przystępne dźwięki.
S.Maharba (feat. Jed and Lucia) – So Much Skin
Stwo – Anna
Jakieś dwa miesiące temu trafiłem na kawałek, który znajdziecie poniżej. Piękny wokal, spokojna i klasyczna aranżacja rodem z lat ’70. Klasa. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że to utwór z nowego albumu Annabel (lee), projektu wydanego przez Ninja Tune. Trochę mnie to zbiło z tropu, bo spodziewałem się, że to nagranie jakiejś nieznanej czarnej diwy, która wychowywała słuchając w pieluchach Bilie Holiday. Annabell jednak, oprócz czarnych dam słuchała z pewnością też w życiu wielu innych gatunków, co można usłyszeć na reszcie płyty, która w wielu miejscach nie jest łatwa i kryje w sobie nieco niepokoju, ale ma też też wiele tajemnic wartych odkrycia. Continue reading Zawiść zazdrosnych aniołów
Na tym blogu to przez ostatnie dni jest zupełnie jak w polskim filmie. Co zrobić, lato w końcu.
Slow Train – In The Black Of Night
Maxlwell – Lifetime
Us3 – Recognise And Realise
Tab & Anitek – On My Way
Ben Westbeech – Get Silly
DJ Cam – Summer In Paris
Wiele lat temu miałem okazję być kilka razy na zajęciach w warszawskiej akademii teatralnej. Pewnego razu trafiłem na egzamin chyba 2 roku. Odgrywali jakąś scenę z Tołstoja albo innego rosyjskiego autora. Wszyscy grali nieźle, byłem nawet zaskoczony, że tak fajnie im to wychodzi, ale jeden chłopak zdecydowanie się wyróżniał, miał w sobie charyzmę i przyciągał uwagę swoją osobą nawet kiedy nic nie mówił. Pomyślałem sobie wtedy, że będzie kiedyś gwiazdą i że zapamiętam jego nazwisko, żeby sprawdzić, czy mam nosa. Okazało się że miałem. Jego nazwisko brzmiało “Szyc”.
Teraz trafiłem na jakiś świeży popowo-soulowy kawałek i jak na mój gust to zdecydowanie powinien być hicior. Naprawdę świetnie zagrany, zaśpiewany i zaaranżowany – taka idealna pościelówa dla dziewczyn. Teraz w popie rządzi chujnia, ale może się przebije, bo jest tego warty.
(Redakcja uprzedza: post będzie się ładował pewnie pół godziny, bo skrypt dużo kawałków musi przerobić. Za utrudnienia przepraszamy.)
Zgodnie z obietnicą dziś druga część antidotum na negatywne nastroje (cz.1). Tym razem będzie żywiej i energiczniej, bo, jak rozumiem, praca domowa została odrobiona i skołatane nerwy ukoiliście wczorajszymi dźwiękowymi medykamentami.
Moje dzisiejsze myki na poprawę humoru wyglądają tak: Continue reading Ku chwale serotoniny – poradnik praktyczny cz.2
Często zastanawiam się, czy takie doraźne pisanie wpisów ma sens – w ostatni dzień lata “Last Day of Summer” The Cure, w Boże narodzenie “Belive” Gus Gus, jesienią “Autumn Leaves” Coldcut itd. Trochę to łatwizna, ale koniec końców fajna gra skojarzeń, więc nie będę się krygował.
Właśnie płonie Most Łazienkowski w Warszawie, więc powinienem wrzucić “Smoke on the Water”, albo “Dym” Bolca, ale się powstrzymam, bo to zbyt oczywiste. Dziś mamy jednak walentynki. Święto, jak wiemy, zachodnie, a do takowych raczej nie mam słabości. Jestem w tej kwestii konserwatystą pierwszej wody więc 1 listopada, nie chodzę na imprezy helloweenowe, nie daję dzieciom żadnych cukierków, tylko każę karzę (piłeś, nie pisz) im czytać Mickiewicza i odprawiać dziady. Wolę zdecydowanie naszą słowiańską, pogańską tradycję niż te cholerne zachodnie naleciałości. Walentynki jednak toleruję, bo okazywanie sobie pozytywnych uczuć zawsze jest dobre i jeśli pojawia się ku temu pretekst, to warto go wykorzystać bez względu na jego proweniencję. Byle by nie być przez to całe przedsięwzięcie zbytnio sterroryzowanym.
Korzystając zatem z dzisiejszej okazji (choć już blisko 24.00) wrzucam 10 ładnych kawałków, co o uczuciach ładnie grają.
Florence And The Machine – You Got The Love (The XX remix)
Motor City Drum Ensemble – L.O.V.E.
Continue reading Uczuciowo i koniunkturalnie
Właśnie się zorientowałem, że wczorajszy wpis był 700-nym w historii Nirguny – mamy zatem kolejny powód do świętowania (a przynajmniej ja mam). Z tej okazji nie omieszkam niedługo ogłosić 2 edycję KONKURSU z jeszcze bardziej atrakcyjną nagrodą niż poprzednio.
Jak co roku o tej porze przeglądam sobie zestawienia najlepszych zeszłorocznych albumów i utworów w szeroko pojętej muzyce elektronicznej i wydaje mi się, że gdyby jakaś wyższa inteligencja z kosmosu przesłuchała większość pozycji wyróżnionych przez różne szacowne strony i magazyny, uznała by ludzkość za jakieś prymitywne drobnoustroje.
Wtórność i toporność tego co podobno jest najlepsze jest załamująca. Jeżeli przytrafi się utwór nie mający od początku do końca beatu na 4/4, rzuca się to od razu w uszy niczym Suzuki Hayabusa na wolnym wydechu. W większości przypadków brzmi to jak radosna twórczość początkujących nastolatków, którzy odkrywają możliwości komputera podarowanego im na gwiazdkę przez św. Mikołaja. Powoli zaczynam podejrzewać, że istnieje tajna, muzyczna Grupa Bilderberg gromadząca właścicieli wytwórni płytowych, producentów i co ważniejszych muzyków. Ta grupa co jakiś czas się spotyka i ustala, co będzie grane w najbliższych latach. Na ostatnim zjeździe rozmowa prawdopodobnie wyglądała tak:
– A: Kochani, nie za dużo melodii w tej muzyce ostatnio dajemy?
– B: Ale, że co? Złe są melodie?
– A: No nie, melodie i skomplikowane kompozycje są bardzo fajne, ale ktoś to musi pisać. Mało jest teraz takich ludzi. Quincy ma się źle, chłopaki z Massive Attack za dużo jarają, Janusz Stokłosa nie ma weny. W pop’ie, elektronice i hip-hopie ciemna dupa. Nie ma ludzi, kurde!
– C: To prawda, A ma rację. Młoda wiara nie umie grać na instrumentach, przyssała się do Logica, Abletona i chuj wie czego, męczy ciągle te same sample pack’i z netu, nie mówiąc o ciągłym rżnięciu ze starych kawałków na potęgę i z beatu potrafi ułożyć tylko ścieżkę na 4/4. Nędza, panowie!.
– Racja! Prawda! Trzeba coś z tym zrobić!! (głosy z sali)
– B: To wypieprzmy te melodie i harmonie i będzie po problemie.
– D: Ale tak całkiem?
– B: Całkiem może nie. Jak komuś czasem się uda coś złożyć do kupy, to niech już tak zostanie, ale generalnie melodie wypierdalamy, zostawiamy beaty, do tego jakieś sampelki, rapowanie gościa można dodać, refren laski, trochę efektów i starczy. Młodzi nie będą się podłamywać, że nic nie potrafią, ludzie szybko się do tego przyzwyczają, bo nie będzie nic innego i będą kupować, ściągać, streamować jak leci. Mamy postmodernizm w końcu, nie? Do tego składania dawno zużytych klocków mamy dobrą ideologię.
– Świetny pomysł! Tak zróbmy! (głosy z sali)
– A: OK, w takim razie tak będziemy grali przez najbliższe 5-7 lat.
Następuje koniec spotkania uczestnicy udają się na bankiet.
Na pewno tak było. I żeby była jasność – ja uwielbiam muzykę prostą, lapidarną, ubogą w środki i bardzo lubię beat na 4/4, ale to nie może być wszystko, co muzyka (szczególnie) elektroniczna ma do zaoferowania. Na początku lat ’90 w tworzeniu muzyki przyszła rewolucja związana z upowszechnieniem komputerów i oprogramowania do tworzenia muzyki. Samplery i inne instrumenty trafiły pod strzechy i powstało zupełnie nowe spojrzenie na muzykę. Pojawiły się nowe przestrzenie, a zupełnie nowe brzmienia dały muzykom możliwość malowania muzycznych pejzaży, o których nikt nie miał wcześniej pojęcia, bo nie było narzędzi, które mogły by je stworzyć. To zderzenie ciekawych czasów, postępu technologii i co najmniej 2 zdolnych pokoleń, zaowocowało ponad 10 cholernie ciekawymi muzycznie latami.
Zawsze trafi się jakaś perła, dwie czy nawet piętnaście, ale nie ma co ukrywać, że mamy ogromny zastój od muzyki popularnej po bardzo alternatywne i z natury mało przystępne nisze. Wydaje mi się, że jedną z przyczyn tego stanu rzeczy (poza muzyczną Grupą Bilderberg naturalnie – swoją drogą to nie najgorszy pomysł na nazwę kapeli) jest fakt, że obecnie muzykę tworzy pokolenie wychowane od małego w świecie komputerów. W większości wypadków nienauczeni komponowania i grania na żywych instrumentach artyści pracują na programach komputerowych, które mimo, że dają możliwość eksploracji zupełnie nowych brzmieniowo rewirów, wpychają ich w podyktowany interfejsem i strukturą oprogramowania schemat tworzenia. Ten schemat słyszymy ciągle i ciągle na nowo aż wątroba człowieka od tego boli. Wydaje mi się, że można się z niego wyrwać, albo będąc naturalnie zdolnym albo znając zasady kompozycji i tworzenia harmonii. Ich znajomość (intuicyjna lub wyuczona) pozwala tworzyć z jednej strony muzykę bogatszą i zróżnicowaną jak i prostą i powtarzalną w sposób ciekawy i niebanalny. Nie jestem muzykiem i nie wiem, czy rzeczywiście tak to działa, ale taka mnie nęka w tej kwestii intuicja. Pewnie ważne przyczyny tego co słyszymy tkwią w świecie, który nas dziś otacza, ale to temat na inny wywód.
Efekt tego wszystkiego taki, że zanim znajdę coś fajnego, co mógłbym Wam podrzucić (poza starszymi rzeczami rzecz jasna) muszę odsłuchać długie godziny brzmieniowej hochsztaplerki udającej muzykę alternatywną. Ja szczerze dziękuję za taką alternatywę. Na szczęście zawsze coś miłego dla ucha się jednak uda człowiekowi wyszperać i wtedy radość tym większa.
Na przykład takie ładne rzeczy w malowniczym Detroit niejaki Tall Black Guy robi. Ten pan słucha starych rzeczy z miasta Motown i potrafi do nich nawiązać całkiem współczesnym brzmieniem. Płyta “8 Miles to Moenart” jeszcze z 2013 roku więc może nie świeżynka, ale stara też nie. Cała bardzo dobra więc polecam odsłuchać, a tym czasem nr 4 z tejże:
Tall Black Guy – There’s No More Soul
PS. Za kilka dni wrzucę swój TOP 2014.
Witam w kolejnym pięknym roku, który zaczynam nieco popowo, ale bynajmniej nie oznacza to, że na Nirgunie będzie bardziej popularnie w tym roku. Jakoś tak łagodniej chciałem się przywitać z nowym styczniem. Swoją drogą to nie mogę zrozumieć tych, którzy w sylwestra wywalają fajerwerki w powietrze już od samego rana. Taka mała zagwozdka. W Warszawie znów wieje tak mocno, że człowiek czuje się tak, jakby mieszkał na Azorach.
Ad rem. Muzyka popularna, oprócz tego że jest popularna, ma to do siebie, że często goniąc za swoim sukcesem schlebia gustom ogółu tak bardzo, że brzmi tak, jak możemy tego słuchać w radiu na co dzień, czyli zazwyczaj bardzo słabo. Na szczęście trochę dobrego wciąż można usłyszeć nie buszując po jakichś niszowych miejscach w sieci, tylko obserwując to, co się dzieje w mainstream’ie. Swoją drogą teraz dopiero, oglądając MTV czy nie daj Boże Eska TV, można docenić na jak wysokim poziomie stał pop w latach ’70, ’80 czy nawet ’90.
Poniżej, stary wyjadacz Womack, wziął do siebie na chwilę Lanę – która może i jest uszytym przez marketingowców produktem, ale produktem naprawdę atrakcyjnym – i pokazał, że można.
Bobby Womack – Dayglo Reflection (feat. Lana Del Rey)
I’m not Angie’s fan. Especially her’s live performances are very disappointing but this track is stunning. Bear in mind that the the most important musical accent of this tune is a sample from 1972 tune “Back Stabbers” performed by The O’Jays.
I must confess that I don’t like most of soul/rnb music very much. It’s so predictibe and boring that I barely listen to it. Of course there are same exceptions like Erykah Badu, Lauryn Hill or Zap Mama but most of those moaning women are not a part of my story. In general Goapele’s music also is not something great for me, but there is something very nice in this song despite it’s rather infantile lyrics.