W Media Markt mają swoje wietrzenie magazynów i ja mam swoje. Jak na piątek przystało będzie kolejna porcja żywszych kawałków, co by się towarzystwo chętniej ruszało. Tym razem vocal-house’owe kawałki, jakie na potęgę grało się w latach ’90. Schemat był taki, żeby wziąć dobrą soulową albo gospelową wokalistkę (albo zsamplować taką) dodać porządny, soczysty beat i dość melodyjną aranżację. Wychodził z tego często parkietowy killer i wszyscy byli szczęśliwi. Było to bardzo popularne i sam się przy tym lubiłem bawić. Potem przeszedłem na hard-house i deep-house, ale czasem jakiś sentyment do złotej ery house’u się u mnie pojawia.
Problem z tym całym vocal-housem był i jest taki, że tak na dobrą sprawę jest strasznie wtórny. Cała jego siła tkwi w zapożyczeniach z soulu, gospel i funku lat ’60, ’70 i ’80. Efekt dzięki temu był, ale najbardziej kreatywny gatunek muzyczny to nie jest. Nie zmienia to faktu, że sporo świetnych tanecznych kawałków wtedy powstało, a poniżej znajdziecie ich próbkę.
Joey Negro feat. Taka Boom – Must Be The Music
Ministers De La Funk ft Jocelyn Brown – Believe (Ministers Vocal Mix)
Oliver Cheatham – Get Down Saturday Night (Secret Sun Remix)
Po poniedziałkowym wpisie postanowiłem pociągnąć jeszcze wątek szpiegowski. Popełniłem na ten temat tekst na drugim blogu, a dziś pociągnę go jeszcze od strony muzycznej. Bardzo lubię kino szpiegowskie i postanowiłem wybrać najlepsze motywy muzyczne z kina tego gatunku. Poniżej efekty mojej kwerendy, utwory w kolejności chronologicznej.
Ze świetnego “Północ, północny zachód” – Bernard Hermann “Prelude” (1958).
Pierwszy w zestawieniu Bond – “Doktor No” i absolutnie niesamowita Shirley Bassey do muzyki Johna Barry’ego (1964).
Ten motyw ze “Stawki większej niż życie” nie jest tu z sentymentu, to naprawdę jest zajebisty kawałek. “Muzyka początkowa” i Jerzy ‘Duduś’ Matuszkiewicz (1967).
Jak rapowano kiedyś w Polsce “Niczym Tom Cruise, obracam wszystko w gruz” czyli “Mission Impossible” i stary motyw z serialu przerobiony przez połowę U2, czyli Adam Clayton & Larry Mullen (1996).
Drugi Bond, czyli oryginalny motyw przerobiony przez Moby’ego w “Tommorow Never Dies” (1997).
Podobnie jak w przypadku “Mission Impossible” na nowo przerobiony stary motyw z serialu – “Święty” i Orbital (1997).
Trzeci Bond (“Tommorow Never Dies“) i Garbage (1999)
Druga część “Mission Impossible” i mocniejsze uderzenie Limp Bizkit (2000) Mocny punkt mojej playlisty treningowej.
A na koniec motyw z najlepszego szpiegowskiego filmu z Bliskim Wschodem w tle, czyli “Syriany“. Przepiękna, chociaż smutna “Syriana Suite” Alexandra Desplat.
Apdejt:
Tak sobie pomyślałem, że brak oryginalnej wersji motywu bondowskiego to jednak fo pa, zatem dla porządku:
Agenci, agenci wpływu, szpiedzy, infiltracja, dezinformacja, dywersja – sporo słyszy się o wpływie różnych służb specjalnych na nasze życie. Jeśli ktoś oglądał ostatni film Patryka Vegi na ten temat, to liznął też nieco naszej polskiej wersji tego podwórka. Wywiad może być bardzo skutecznym narzędziem, ponieważ przy odpowiednio prowadzonej pracy, potrafi przynieść bardzo duże korzyści przy relatywnie niskich nakładach, dlatego mądre rządy i duże firmy inwestują w odpowiednio zarządzane służby wywiadowcze.
Redakcja Nirguny zdaje sobie sprawę z przedstawionej powyżej prawdy i również posiada swój wywiad, a ściślej mówiąc, posiada jednego, głęboko zakamuflowanego agenta działającego na terenie wroga. Nadaliśmy mu ściśle tajny i nikomu nieznany kryptonim “J23”. Naszemu agentowi pozwalamy na sporą autonomię działania, jednak od czasu do czasu spotykamy się w krajach Ameryki Łacińskiej oraz Azji Południowo-wschodniej w celu wymiany informacji. J23 przekazuje mi bowiem bezcenne wiadomości o najciekawszych nowościach muzycznych, jakie pojawiają się na rynku krajów wysoko rozwiniętych. Zdajecie sobie sprawę, że w morzu nowych produkcji rozeznanie co do wartościowych nowości jest sprawą najwyższej wagi. Ostatnio nie byłem w stanie spotykać się ze źródłem osobiście, więc wymienialiśmy meldunki ściśle tajną i gwarantującą pełną prywatność technologią “Fejsbuk”. Niestety, przez dłuższy czas moje kontakty z agentem uległy zawieszeniu i bałem się, że został on zdekonspirowany przez drugą stronę. Na szczęście, bardzo niedawno otrzymałem kolejny szyfrowany przez Marka Cukierberga meldunek, zawierający link do najnowszej germańskiej broni elektronicznego rażenia, produkowanej głęboko pod ziemią przez inżynierów z Heimatu, na nowo budującego swoją potęgę, która znów podejmie próbę ostatecznego rozwiązanie kwestii muzyki indie.
Jako że znacie ściśle tajne hasło “www.nirguna.pl”, w pełnej dyskrecji przekazuję Wam przesłany przez J23 link. Tożsamości mojego źródła jednak nie zdradzę, bo, w przeciwieństwie do polskich służb specjalnych, tego nie robię.
Efdemin – Parallaxis (Traumprinz’s Over 2 The End Version)
Przez tydzień nie miałem swoich kolumn, więc słuchałem przez ten czas ciszy. Niby mógłbym puścić coś z komputera, ale za dużo mam szacunku dla muzyków i inżynierów dźwięku, spędzających długie dni w studiach, żeby potem słuchać efektów ich pracy na jakichś pierdzących popierdółkach z laptopa. A poza tym, cisza też ładnie gra i warto jej regularnie słuchać w naszym hałaśliwym świecie. Kolumn nie miałem, bo nieopatrznie pożyczyłem je do odsłuchu pewnemu gagatkowi, który planował zakup podobnych i chciał sprawdzić, jak zabrzmią z jego zestawem w jego mieszkaniu. W sumie to powinien wiedzieć jak brzmią, bo je wcześniej od niego kupiłem, ale człowieka nie zrozumiesz. I tak sprawdzał cały tydzień te kolumny, że mimowolnie dokonywałem samoistnej introspekcji, niczym eksplorujący kolejne etapy indywiduacji Jung zamknięty w swojej wieżyczce.
Wieżyczka Junga wygląda tak:
Fot. Wiki
Jak na mój gust proces indywiduacji w zeszłym tygodniu był u mnie bezowocny, natomiast głośniki już z powrotem podłączone i grają aż miło. Grają teraz Herbiego Hancocka z albumu Future 2 Future, który brzmi na nich ślicznościowo, czemu trudno się dziwić bo wyprodukował go Bill Laswell, a w składzie byli też m.in. Wayne Shorter, Tony Williams, Carl Craig, czy Chaka Khan.
Poniżej moje dwa ulubione utwory z tej płyty. Miłego weekendu.
Dziś piąteczek, więc pora na coś żywszego i pobudzającego. Będzie też więcej niż jeden kawałek. Muszę przewietrzyć swoje zakładki, bo mam tyle staroci w odwodzie, że nie mam przesadnie dużego ciśnienia do wyszukiwania nowości, co by je Wam pokazywać.
Ja dziś nie potańczę bo kulawy jestem jak przysłowiowy pies, ale może wam się do czegoś te kawałki nadadzą. Jakby nie było, karnawał mamy. Zatem poniżej 10 powodów do ruszenia tyłka i pohuśtania biodrami.
Kilka lat temu postanowiłem zarobić fortunę przez zakup wartościowej domeny i jej późniejszą odsprzedaż z wielomilionowym przebiciem. Niestety adres “www.sex.com” był już zajęty i plan spalił na panewce, ale do dziś uważam, że był to bardziej racjonalny pomysł na zbudowanie kapitału emerytalnego niż comiesięczne przesyłanie składek do ZUS. Milionerem może się nie stałem, ale domenę kupiłem. Na tyle atrakcyjną, że mogłem nawet myśleć o jej późniejszej odsprzedaży z jakimś zyskiem, ponieważ drogą kupna nabyłem całkiem zacny adres “www.mojastolica.com”. Chwilę upajałem się perspektywicznym nabytkiem, a domena sobie leżała gdzieś na serwerze, jednak po jakimś czasie zrobiło mi się jej żal – musicie bowiem wiedzieć, że jestem bardzo uczuciowym człowiekiem. Postanowiłem wtedy, że spróbuję coś skrobnąć o mojej Warszawie, z którą jestem coraz bardziej związany.
Skorzystałem zatem z dobrodziejstwa WordPressa i postawiłem prostą witrynę. Zapału starczyło mi na chyba 14 wpisów, a przez ostatnie 2 lata strona leżała odłogiem. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wszedłem na nią kilka dni temu i okazało się, że ciągle ktoś tam zagląda mimo, że ja tego nie robię od tak dawna. Postanowiłem pociągnąć ten temat i spróbować jeszcze raz, zatem:
jeśli interesuje Was, co ciekawego widzę w naszej pięknej stolicy, zapraszam Was na www.mojastolica.com.
Założyłem też profil na Fejsbuku i Instagramaie. Pewnie nie będę tam się produkował przesadnie często, ale na pewno częściej niż dotychczas.
Z tej, jakże uroczystej, okazji wrzucam kilka fajnych kawałków z Warszawą w tle – takich nieco mniej znanych niż nieśmiertelny “Sen o Warszawie”, czy “Warszawa” T.Love. Patriotyzm lokalny wykazują szczególnie raperzy więc hip-hopu tu najwięcej, ale jest też coś w innym klimacie.
Czytelnicy Mojejstolicy będą je poznawać stopniowo, a na Nirgunie macie okazję usłyszeć je w jednym miejscu już teraz. Taki ekskluziff specjalnie dla Was.
Poznałem dziś pewną osobę. Rozmawialiśmy może 20 minut. Z niewiadomych przyczyn przez tę krótką chwilę opowiedziała mi o sobie całkiem dużo. Na pewno więcej niż ja w tym czasie opowiedziałbym o osobie. Z każdym kolejnym zdaniem rysowałem sobie w głowie obraz jej świata, korzystając z klocków jakie mi dawała. Po tej rozmowie miałem już swoje wyobrażenie jej osobowości i kilku ważnych miejsc jej prywatnego świata, którego cząstkę zdążyła mi opisać. Moje wyobrażenie jest naturalnie niezwykle ułomne i pełne zakłamań, ale, mimo wszystko, jest czymś dalece bogatszym i bardziej sugestywnym niż wczorajsza niewiedza o tej osobie i miejscu, w którym ją poznałem. Każde takie spotkanie to dla mnie odkrycie kolejnej części świata – trochę tak jak w grze komputerowej, gdzie każdy ruch postaci rozświetla czerń tła i pozwala zobaczyć dalszą część poziomu, po którym się poruszamy.
Takie odczucia mam zawsze poznając nowego człowieka, rodzinę, czy wchodząc do nowego domu. Lubię ten moment, kiedy nieznana twarz albo miejsce stają się po chwili historią konkretnej osoby z jej emocjami i życiowymi doświadczeniami. Po takim poznaniu magicznie odczarowane miejsce nagle wyłania się z tła anonimowości i już zawsze jest dla mnie “czyjeś” i “jakieś”. Ilekroć mijam potem taki blok albo dom, przypominam sobie historię osoby, czy rodziny związanej z tym miejscem. Okna czyichś mieszkań zamieniają się wtedy w okna małych, prywatnych światów. Jedno mieszkanie – jeden świat. I tak kolejno: piętro po piętrze, ulica po ulicy, miasto po mieście…
Każdy z nas ma swoje okna. Dla przechodniów kompletnie nieznaczące, a przecież w nich są nasze światy, dla nas ogromne i niezwykle ważne. Najważniejsze. Dopóki się nie spotkamy te okna pozostaną dla innych takie same jak wszystkie inne, a tak wiele się tam dzieje.
Mieszkam na wielkim blokowisku i codziennie widzę setki okien. Kiedy tak czasem wieczorem siadam na balkonie, patrzę na świecące niebiesko-żółtym światłem ściany budynków i zastanawiam się, ile małych-wielkich kosmosów jest obok nas, chociaż tego nie zauważamy? Jakby nie było, tamte światy są dla innych równie ważne jak nasz dla nas, a każdy w tym wszystkim stara się znaleźć swoje szczęście.
Zostałem zaproszony na zorganizowany z okazji 20-lecia istnienia, koncert zespołu “Collage”. O tej grupie wiedziałem tylko tyle, że istnieje i że gra rocka. Prawdę mówiąc, przed koncertem nawet nie sprawdziłem na Jutubie, czego się spodziewać więc szedłem w nieznane.
Występ artystów, jakkolwiek profesjonalny pod kątem wykonania, utwierdził mnie w przekonaniu, że pewne formy “rocka progresywnego” są dla mnie bardziej niestrawne niż zupa serowa. Wokalista śpiewał, że jest wodą a ona rzeką, potem, że jest wiatrem a ona niebem, albo na odwrót. Nie pamiętam. Z pewnością autor tekstów jest wrażliwym, wielkim romantykiem i bardzo literacko patrzy na świat, ale ta poetyka jest mi bliska równie bardzo, jak śpiewane przy ognisku gitarowe wynurzenia spod znaku “W górach jest wszystko to co kocham”. Problem z graniem tego rodzaju jest taki, że na początku te rozbuchane kreatywne ambicje artystów ranią głęboko człowieka tekstem i kiedy już myśli się, że nic gorszego się nie wydarzy gitarzysta zaczyna solówkę. Te rockowe solówki to jest jakiś muzyczny siding normalnie. Czasami się zastanawiam, czy oni wstydu nie mają tak onanizować się przed tłumem ludzi? Czy widzieliście kiedyś gitarzystkę robiącą takie bezeceństwa na scenie? Ja nie. Ale z drugiej strony, bywają większe dewiacje więc pozwólmy im robić to, co chcą. Tym bardziej, że sporo ludzi lubi to oglądać i jeszcze za to płaci. Ale ludzie płacą też za oglądanie amerykańskiego wrestlingu.
Może i krzywdzę tu grupę “Collage”, bo ja po prostu takiego grania nie znoszę, ale, sądząc po dużej frekwencji, mają dużo wielbicieli i niejeden biustonosz z dedykacją na scenie wylądował, więc kilka słów niezrozumienia z mojej strony nie popsuje im humoru.
Jako że wszystko podlega zmianom, metamorfozy dotykają także Nirgunę. Ostatnio zmieniłem język, a od dziś na stronie będą się pojawiać utwory z gatunków, które wcześniej tu nie gościły, dlatego nie zdziwcie się jeśli zobaczycie wpisy z Milesem Davisem albo Erikiem Satie. Ogólny profil pozostaje bez zmian, ale nie chcę pozbawiać Was możliwości obcowania z pięknymi dźwiękami tylko dlatego, że nie pasują do wymyślonej wcześniej szufladki.
Co roku narzekam, że ogólny poziom muzyki jest kiepski, a że w 2014 nic się w tej kwestii nie zmieniło to oszczędzę obszernych narzekań i utyskiwań, bo wystarczająco dużo tego wszystkiego mamy dookoła.
Jak dobrze wiecie nie jestem najlepszy w trzymaniu ręki na muzycznym pulsie, więc moje zestawienie jest kompletnie niereprezentatywne dla całego rynku, z pewnością pomija jakieś oczywiste oczywistości, ale jest moje, więc posiada unikalny znak jakości, który znaczy nawet więcej niż adnotacja “Poleca Radio Zet”.
W telegraficznym skrócie – w elektronice i krajach ościennych nic przesadnie ciekawego się nie wydarzyło, indie leży, a hip-hopu za mało słuchałem, żeby się wypowiadać. Żadne płyty tektoniczne nie zostały ruszone, nie odnotowano także większegoo tsunami. Na szczęście zawsze znajdzie się coś godnego uwagi i jest kilka ciekawych zeszłorocznych kawałków, które warto znać. Poniżej znajdziecie zatem moje zestawienie, które jest dość techniczne jeśli chodzi o stylistykę. Na swój sposób, jako najlepsze wrzucam kawałki w klimacie, który odsądziłem od czci i wiary w tym wpisie – ale to są te wyjątki potwierdzające regułę ;-) Nie ma tu pewnie znanych Wam hitów (z jednym wyjątkiem), jest natomiast zestaw elektronicznych brzmień dedykowanych wyjątkowo wysublimowanym koneserom. A przecież jesteście koneserami goszcząc na tej stronie, czyż nie?
(kolejność utworów przypadkowa)
Jack J – Something (On My Mind) Ten kawałek brzmi tak, jakby Jack J nasłuchał się elektronicznego evergreena “Deep Burnt” Pepe Bradocka i powiedział sobie w myślach “Hmm. Zrobię coś podobnego, co też stanie się klasyczne”. No i być może mu się udało.
Daniël Jacques – End Of My World Nie bardzo wiem jak to uzasadnić. Po prostu nakręca to ponadprzeciętnie tym wokalem i rytmem.
Caribou – Can’t Do Without You
Co by nie mówić o Caribou, to jednak ciągle trzyma poziom, a w tych czasach jednorazowych wystrzałów i singli to nie jest częsta rzecz. Na każdej płycie ma coś fajnego, a na zeszłorocznej to jest najlepsze.
Traumprinz – All The Things
Prawdziwie germańskie brzmienie. Zawsze się znajdzie jakiś Niemiec, który da mocny beat na 4/4, doda kilka sampli i wyjdzie mu z tego coś zajebistego. Tym razem był to Traumprinz.
Z racji tego, czym zajmowałem się w zeszłym roku w pracy nasz Prezydent zaprosił mnie na raut z okazji zakończenia akcji “25 lat wolności”. Myślę, że o – na przykład – wolności gospodarczej wiele by nam opowiedział taki Roman Kluska. W Pałacu Prezydenckim nigdy nie byłem więc z chęcią z zaproszenia skorzystałem. Niestety muszę powiedzieć, że siedziba głowy państwa nie robi wielkiego wrażenia. Jest odrestaurowana w sposób podobny nieco do tego, jak został odnowiony warszawski Zamek Królewski, czyli dość tanio. W Pałacu nie jest aż tak źle jak w Zamku, ale nie ma tam niczego szczególnego. W zeszłym roku byłem w węgierskim parlamencie i zwyczajnie opadła mi szczęka, kiedy zobaczyłem to, co zobaczyłem. Będąc tam, człowiek wie, że jest w stolicy kraju, który był kiedyś mocarstwem i inaczej patrzy na małe Węgry. Nasz parlament i Pałac Prezydencki wypadają w tym porównaniu dość blado.
Jest jednak jedno miejsce w Pałacu, które zrekompensowało mi dzisiejszy niedosyt i rozczarowanie. Jest to prowadząca do kaplicy sala, w której zgromadzone jest 10 obrazów J. Nowosielskiego, który, jak wszyscy wiemy, najwybitniejszym polskim powojennym malarzem był. Kropka. Pomieszczenie jest wyciemnione, bardo dobrze, subtelnie, punktowo oświetlone są płótna, a całość prowadzi do jaśniejszej kaplicy. Bronisław “Bul” Komorowski, łagodnie mówiąc, nigdy nie był moim politycznym faworytem, ale za stworzenie tej małej galerii w takim miejscu ma u mnie dużego plusa. W takim układzie cały Pałac może być dla mnie zakurzony i zupełnie niereprezentacyjny, byleby ta sala została w stanie w jakim jest. Taka wizytówka nam wystarczy.
Oprawę muzyczną zapewniał imprezie niejaki raper Mezzo. Jest on przez “prawdziwych” polskich raperów nazywany przedstawicielem nurtu hipho-polo. Oznacza to, że sprzedał się komercji, zarabia kupę kasy, grają go w Radiu Zet i nie jest w ogóle hardkorowy, co jest najgorszą rzeczą, jaka może spotkać polskiego rapera. Raper, który nie jest w jakiś sposób hardkorowy, zajmuje w hierarchii społecznej miejsce bliskie strażnikowi miejskiemu, a chyba nie muszę pisać co to oznacza. Mezzo nie słucham, bo to nie jest muzyka dla mnie i nawet chciałem coś zgryźliwie napisać o tym, że akurat takiego muzyka Kancelaria Prezydenta wybrała sobie na taką uroczystość, ale postanowiłem dać mu szansę. Na scenę wyszedł z jakimś drugim melodeklamatorem, prawdziwym zespołem, trzema miłymi dziewczynami, zaczęli grać i jak dla mnie się obronili. Musze powiedzieć, że nie wiem ile w polskim rapie jest składów, w których podkłady gra kapela na żywych instrumentach (z DJ’em naturalnie), gdzie na dodatek muzycy potrafią grać na tym co mają w ręce. Z trzech wokalistek jedna miała głos lepszy od drugiej – wszystko czysto, muzykalnie, w tempo i z ładną barwą. Panowie rapujący, jak to raperzy, rapowali, co mieli do zarapowania. Po prostu solidna robota od początku do końca. To nie jest nie wiadomo jaka muzyka – po prostu popowy rap z pozytywnym przekazem, ale nie widzę powodów, żeby getto przyspawanych do ławki twardzieli gadających ciągle o furach, dupach, bluntach i braku perspektyw miało powody do stawiania się wyżej.
Cóż, mimo wszystko nie puszczę tu kawałka Mezzo, no bo bez przesady, ale znajdzie się miejsce dla jakichś prawdziwych hardkorowców z warszawskiej ławki ;-)