W sumie to jestem zachowawczą konserwą i staram się nie łykać jak pelikan nowych “tradycji”, które przywiewają do nas zachodnie wiatry. Jeśli chodzi o walentynki, to mamy wystarczająco malowniczą tradycję Nocy Kupały, żeby celebrować nasze afekty.
Ale skoro już jest okazja, to pozwolę sobie ją wykorzystać i coś w dzisiejszym kontekście zaproponować.
Dawno, dawno temu, kiedy byłem urodziwy i młody, miałem wraz z kolegami sporą zajawkę na rowery górskie. Dużo się na nich jeździło, a jeszcze więcej rozmawiało i dywagowało z kumplami o możliwych perspektywach ulepszeń naszych maszyn. Rower górski to nie było takie zwykłe hop-siup jak dzisiaj. Mieliśmy mniejsze fundusze, a co za tym idzie mniejsze ambicje i szczytem marzeń była korba Deore XT, amortyzator Rock Shoxa i hamulce Magury, a nie willa pod Warszawą z Range Roverem na podjeździe. Rower górski zastąpił nam po trosze deskorolkę, którą katowaliśmy latami wcześniej i było to w sumie bardzo dobre zajęcie – nie dość że przyjemnie spędzaliśmy czas, to jeszcze otaczała nas aura ulicznego prestiżu.
My się intensywnie jaraliśmy rowerami, aż tu nagle, znienacka w radiu pojawił się TEN kawałek, który artykułował wszystkie nasze młodzieńcze potrzeby i żądze, czyli rowery górskie i fajne dziewczyny. Autorem tego kawałka był Yaro a utwór brzmiał tak (zresztą, na pewno go znacie):
Piosenka była naprawdę klawa i pozytywna, ale potem – o zgrozo – stała się bardzo popularna i my, jako przedstawiciele kultury alternatywnej, nie mogąc znieść tego faktu nieco się od niej zdystansowaliśmy, bo, niczym dzisiejszy hipsterzy, mogliśmy interesować się tylko rzeczami niszowymi i wykwintnymi.
Nie zmienia to jednak faktu, że po usłyszeniu “Rowerów dwóch” przepowiedziałem bujną karierę Reni Jusis, zwierzając się mojej ówczesnej dziewczynie, że “ta laska z chórków jest zajebista i czeka ją jeszcze niezła kariera”. Sami widzicie, że na muzyce to ja się jednak znam. Kiedyś odkryłem również aktorski talent Borysa Szyca, ale to zupełnie inna historia. Continue reading Rowery i ćmy→
Jakieś dwa miesiące temu trafiłem na kawałek, który znajdziecie poniżej. Piękny wokal, spokojna i klasyczna aranżacja rodem z lat ’70. Klasa. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że to utwór z nowego albumu Annabel (lee), projektu wydanego przez Ninja Tune. Trochę mnie to zbiło z tropu, bo spodziewałem się, że to nagranie jakiejś nieznanej czarnej diwy, która wychowywała słuchając w pieluchach Bilie Holiday. Annabell jednak, oprócz czarnych dam słuchała z pewnością też w życiu wielu innych gatunków, co można usłyszeć na reszcie płyty, która w wielu miejscach nie jest łatwa i kryje w sobie nieco niepokoju, ale ma też też wiele tajemnic wartych odkrycia. Continue reading Zawiść zazdrosnych aniołów→
Postępujący wiek wnosi w moje życie różne zmiany – jedne lepsze, drugie gorsze. Jedną z tych pozytywnych jest zdecydowanie wyzbycie się emocjonalnego afektu względem piłki nożnej. Minęło wiele lat odkąd mam centralnie w dupie, czy ta albo tamta drużyna wygra albo przegra. Spowodowały to chyba liczone w dziesiątkach afery korupcyjne w polskiej lidze (ligach), gdzie trudno było o sezon, w którym nie wydrukowanoby jakiegoś szemranego awansu albo spadku. Po prostu straciłem możliwość emocjonowania się czymś, co jest oszukane, a na dodatek posiada czysto kabaretowy wymiar sportowy. Świat dał nam nawet swoistą hipostazę polskiego futbolu w postaci Zdzisława Kręciny, którego physis mówi wszystko i tym samym wyczerpuje ten akapit.
Personifikacja polskiej piłki wygląda tak:
Następnie przestałem emocjonować się piłką w najlepszym wydaniu klubowym. Stało się to w momencie, kiedy w Lidze Mistrzów przestali grać tylko mistrzowie danych krajów. Ja jestem prosty chłop i nie lubię, jak robi się ze mnie idiotę w sposób ostentacyjny. Kiedy w sezonie 1999/2000 do LM dopuszczono zespoły zajmujące w najlepszych ligach drugie, trzecie, a nawet czwarte miejsce ze względu na pryncypia olałem ten interes. Liga mistrzów, to powinna być liga mistrzów. Nie lubię jak ktoś karze mi nazywać ślimaki rybami lądowymi. Jedyne co wciąż lubię czasem obejrzeć to Mistrzostwa Europy, albo Świata – są na tyle rzadko, że mają jeszcze swój klimat. Continue reading Forza Wigry Suwałki!→
Primo: J. nie dość, że dotarł do startu, to po 20 godzinach i ponad 100 km w nogach zameldował się na mecie. To nie jest człowiek, to Übermensch pełną gębą. Nicze miał rację.
Secundo: Wczoraj zostałem zapytany, czy ta strona posiada jakieś motto, ale nie to pisane czyli “muzyka wśród hałasu” widniejące dumnie pod nazwą, ale motto muzyczne, grające. Jak najbardziej posiada, brzmi ono tak:
Jak się pewnie domyślacie do redakcji przychodzi mnóstwo maili i listów. Większość naturalnie to listy dziękczynne za wspaniała robotę, jaką wykonuję na stronie. Dziękuję – staram się, jak mogę.
Dziś rano otrzymałem niepokojącą wiadomość od osoby której nastrój – jak napisała – wygląda jak “konopna wycieraczka przed drzwiami bloku pod koniec listopada…na dodatek o 2giej w nocy i pada deszcz ze śniegiem” i że prosi o wpis nieco bardziej optymistyczny, który podniósłby nieco dołujący poziom serotoniny w ten trudny czas przesilenia i wojen. Jest to, jak rozumiem, aluzja do muzyki, którą tu wrzucam, że niby depresyjna i dołująca. Sytuację tę można zobrazować tak:
Co prawda Nirguna.pl to nie telewizyjny koncert życzeń, ale jesteśmy otwarci na sugestie słuchaczo-czytelników i wychodzimy im na przeciw. Na dodatek za pasem święta, więc pomóc bliźniemu w Wielki Piątek trzeba jeszcze bardziej niż kiedykolwiek indziej. Continue reading Ku chwale serotoniny – poradnik praktyczny cz.1→
Przez tydzień nie miałem swoich kolumn, więc słuchałem przez ten czas ciszy. Niby mógłbym puścić coś z komputera, ale za dużo mam szacunku dla muzyków i inżynierów dźwięku, spędzających długie dni w studiach, żeby potem słuchać efektów ich pracy na jakichś pierdzących popierdółkach z laptopa. A poza tym, cisza też ładnie gra i warto jej regularnie słuchać w naszym hałaśliwym świecie. Kolumn nie miałem, bo nieopatrznie pożyczyłem je do odsłuchu pewnemu gagatkowi, który planował zakup podobnych i chciał sprawdzić, jak zabrzmią z jego zestawem w jego mieszkaniu. W sumie to powinien wiedzieć jak brzmią, bo je wcześniej od niego kupiłem, ale człowieka nie zrozumiesz. I tak sprawdzał cały tydzień te kolumny, że mimowolnie dokonywałem samoistnej introspekcji, niczym eksplorujący kolejne etapy indywiduacji Jung zamknięty w swojej wieżyczce.
Wieżyczka Junga wygląda tak:
Fot. Wiki
Jak na mój gust proces indywiduacji w zeszłym tygodniu był u mnie bezowocny, natomiast głośniki już z powrotem podłączone i grają aż miło. Grają teraz Herbiego Hancocka z albumu Future 2 Future, który brzmi na nich ślicznościowo, czemu trudno się dziwić bo wyprodukował go Bill Laswell, a w składzie byli też m.in. Wayne Shorter, Tony Williams, Carl Craig, czy Chaka Khan.
Poniżej moje dwa ulubione utwory z tej płyty. Miłego weekendu.
Portico Quartet a od niedawna Portico to jedno z moich zeszłorocznych odkryć. Co prawda panowie grają w Londynie od 2005 roku, ale ja zazwyczaj orientuję się o istnieniu ciekawych zespołów wtedy, kiedy już się rozpadną więc nie jest tak źle. Za bardzo rozpisywać się na ich temat nie ma sensu, wystarczy pokazać, że nagrywają kawałki jak poniżej. Nie biorą jeńców i pozostawiają za sobą ruiny.
(Jak ktoś ma problemy z depresją, to dzisiejszego wpisu nie polecam)
Jest tak szaro i buro, że chyba nie ma co się wygłupiać i udawać, że jest inaczej i puszczać jakieś pozytywne słoneczne kawałki. Wręcz przeciwnie, postanowiłem wziąć okoliczności przyrody na klatę i zilustrować je odpowiednio depresyjnymi i dołującymi utworami muzycznymi.
Znalazłem w moim przepastnym archiwum zakładek 3 następujące kawałki, które sprzyjają konfrontacji z jungowskim cieniem, który niechybnie posiada każdy z nas. Nie są to może dźwięki sprzyjające dobremu nastrojowi i można nie dotrwać słuchając do końca, ale mimo wszystko to całkiem niezła muzyka. W końcu nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.