Co kogoś nie spotkam, to słyszę, że jest zestresowany i że ma dość. Że nerwy, że pośpiech, że nic spokojnie i dobrze, tylko wszystko szybko i byle jak, że dużo i nie po kolei…że za dużo, za mocno. I nie chodzi tu wcale o tradycyjne polskie narzekanie, bo z tego co widzę, pokolenie 30 i 20 latków nie jest na szczęście już tak mocno zainfekowane tym wirusem. Nasza codzienna rzeczywistość zaczęła wymagać od ludzi trybu życia, któremu nie są w stanie podołać. Żyjemy w ciekawych czasach i możemy patrzeć na niezwykłe przemiany, ale te metamorfozy są w dużej mierze możliwe dzięki życiu, które niszczy w ludziach zdrowie i równowagę. Tempo i wymagania są tak duże, że coraz coraz częściej kończy się to wszystko na kozetce u terapeuty i pigułkami na lepszy humor. Idealną emocjonalną diagnozę tego stanu już w 1986 roku postawiła Siekiera w tym kawałku:
Cały ten zgiełk nie omija też mnie, ale uciekam od niego jak tylko mogę, szukając w kraju, mieście, w którym mieszkam i w swoim umyśle enklaw, które pozwolą mi zachować spokój i równowagę. Reglamentuję sobie dostęp do mediów, nawet kosztem tego, że nie będę na bieżąco w dziedzinach, które mnie interesują, a zawsze było to dla mnie cholernie ważne. Nie poszedłem do pracy w korpo, chociaż mogłem i dalej jeżdżę 20 letnim Passatem, którego kupiłem 11 lat temu. Nie robię też kilku innych rzeczy, które z pewnością nadałyby mojemu życiu tak pożądanego PRESTIŻU. Ale kiedy tak patrzę na niektóre, zmęczone twarze moich znajomych, wyglądających dziś na dużo starszych niż są, zaczynam dochodzić do wniosku, że chyba nawet mam rację w swoim wyborze. Bo ja nie będę płakał, że rozbiłem furę wziętą na spory kredyt. Jeśli, odpukać, zaliczę dzwona moim Paskiem, będzie mi przykro z tego powodu, bo w sumie jest niezły i bezawaryjny jak na moją dbałość o niego i sporadyczne driftowanie po śliskim, ale nie będzie to żadna tragedia. Stać mnie będzie na inny tani samochód, którego nie będzie mi żal, a który, jakby nie było, tak samo dojeżdża na miejsce. Mieć wyjebane na takie kwestie jest doświadczeniem bardzo uwalniającym. Polecam. I nie bierzcie nigdy samochodu na kredyt. To idiotyzm. Na kredyt można wziąć pralkę albo mieszkanie, byle nie we frankach szwajcarskich. Zresztą i tak lepiej jeździć motocyklem. Mam też tani telefon i jedyne czego będzie mi brakować po jego stracie to niezsynchronizowane jeszcze kontakty. Dobry to ja mam sprzęt audio i jeszcze kilka innych, naprawdę ważnych dla mnie i przydatnych mi rzeczy. Nie tych, które POWINNO się mieć.
Można by napisać 25 doktoratów o różnych aspektach zgiełku i rozedrgania, które nas otaczają i które mimowolnie sami współtworzymy, jeśli się im poddajemy. Nirguna to jednak strona poświęcona muzyce, więc przywołam kwestię dźwięków. I nie mam tu na myśli ogólnego niskiego poziomu muzyki, o którym zresztą już kiedyś coś napisałem. Chodzi mi o smog dźwiękowy, który nam nieustannie towarzyszy. Największym złem jest naturalnie TV z całym swoim bełkotem, zaraz po niej zdecydowana większość stacji radiowych. Jest coraz większy hałas ulicy, jeśli mieszkamy w mieście. I jest jeszcze coś, co wkurwia mnie niemiłosiernie. To głośna muzyka w kawiarniach, restauracjach i knajpach. Nienawidzę, po prostu nienawidzę miejsc, gdzie karze mi się krzyczeć do osoby siedzącej przy tym samym stoliku co ja. Do takich miejsc nigdy zwyczajnie nie wracam. Podobno w barach robi się tak dlatego, że ludzie szybciej wtedy piją alkohol i jest z tego lepszy biznes. Tym bardziej mam w poważaniu takich biznesmenów. Przestałem wieczorami odwiedzać warszawski Beirut, który zawsze lubiłem, bo jest tam na tyle nieprzyjemnie głośno, że siedzenie w takich warunkach traci dla mnie sens. Jeszcze gorsze w barach są telewizory nastawione na jakąś stację muzyczną, albo, nie daj Boże, TVN24, mające być wykładnikiem nowoczesności i fajności danego przybytku. Otóż, drodzy właściciele, takie telewizory są wyznacznikiem chujowości waszego lokalu. Zabierają ludzką uwagę i przeszkadzają w tym, co w każdym lokalu jest zawsze najważniejsze – spotkaniu ludzi. Przed tym syfem trzeba się chronić i jasno dawać znać, jeżeli ktoś z butami wchodzi do naszej głowy nieproszony.
No dobra, koniec tego, bo wychodzi, że to ja narzekam najwięcej. Tak naprawdę cały ten wstęp był po to, żeby przedstawić dwa przepiękne utwory, które dedykuję wszystkim, którzy mają ciężki czas i jadą na Nervosolu albo innej melisie. Ja na nerwowe chwile mam swoją antystresową playlistę, na której Ashley Slater i boska Cassandra Wilson zajmują znaczące miejsca. Będzie dobrze.
Ashley Slater – Private Moon
Cassandra Willson – Harvest Moon
@A..wiesz kto :)
Rzeczywiście, to chwilami jest nieznośne jest nie do wytrzymania.
Co do propozycji, to musimy taką akcję społecznną w redakcji przedsykutować ;-)
W ostatnią sobotę miałam wątpliwą przyjemność spotkania się ze znajomymi w warszawskiej Bibendzie. Spotkanie znajomych ucieszyło mnie bardzo, ale warunki by się sobą nacieszyć były tragiczne. Niestety to jeden z tych lokali, w którym obowiązkowy łomot nie pozwala usłyszeć połowy tego co mówi osoba siedząca obok ..a o tej siedzącej na przeciwko już nie wspomnę. Trzeba krzyczeć, trzeba się nachylać, trzeba prosić o powtórzenie ostatniego zdania. Składanie zamówienia u kelnera przypominało zabawę w udawanie ryby. On otwiera usta – nic nie słychać, ja otwieram usta – nic nie słychać – głupia zabawa.
Należę do osób źle znoszących hałas. I nic w tym dziwnego to po prostu fizjologia. Jak bardzo trzeba się znieczulić…czytaj: ile wypić?, by hałas przestał przeszkadzać? A może o to chodzi…dobry klient to klient pijany i ogłuszony? Czy tak?
Hałas to jeszcze jeden rodzaj zanieczyszczenia działaniu, którego jesteśmy poddawani.
http://europa.eu/legislation_summaries/environment/noise_pollution/index_pl.htm
Tylko dlaczego mam jeszcze za to płacić i z własnej kieszeni i zdrowiem. Biorąc pod uwagę, że nikt mnie tam za nogę do stołu nie przywiązał mogłam zwyczajnie wyjść. I wiecie co..tak zrobię kiedy znów znajdę się w podobnym miejscu, ale wcześniej namówię znajomych do zmiany lokalu i grzecznie pożegnam się z managerem informując go dlaczego wychodzimy. A i w Bibendzie wspomnę jeszcze, że jedzenie było zimne..naprawdę było..
Tak czy inaczej proponuję Nirgunie by na swoim drugim warszawskim blogu mojastolica.com rozkręcił akcję tworzenia listy lokali, w których gości nie pałuje się hałasem. Będę bardzo wdzięczna i chętnie się dołączę. No bo jak już się wyjdzie z takiej “młockarni” to trzeba wiedzieć dokąd uciekać ;)
A w sobotni wieczór nie jest łatwe znalezienie wolnego stolika na 7 osób.
No i przy rezerwacji miejsc na sobotę lepiej wiedzieć wcześniej czy trafia się do lokalu przyjaznego osobom słyszącym.
Mały znaczek na drzwiach lokalu i na stronie – tyle starczy :)
Będę wdzięczna!