Moje uśpione śródziemnomorskie geny w taką pogodę odżywają i proszą o jeszcze więcej miękkiego jak plastelina asfaltu. Niektórzy jednak przy takiej aurze wydają się nieco rozleniwieni. Jedynie panna Jola w tej sytuacji prezentuje wyborną formę.
Czarnoskórzy raperzy i generalnie czarna społeczność ma dziwną przypadłość nazywania zjawisk im drogich wulgarnymi epitetami. Murzyni na ten przykład bardzo często nazywają kobiety “sukami”, mówią tak nawet o swoich partnerkach, co tym drugim zdaje się nie przeszkadzać, bo same zawracają się do siebie per “biczys”. Następnie rzeczone niewiasty bardzo często występują w teledyskach czarnoskórych raperów, gdzie trzęsą gołymi tyłkami jak samice pawianów, a potem protestują przeciwko uprzedmiotawianiu wizerunku kobiet w mediach. Murzyni dość powszechnie nazywają się też “czarnuchami” (nigger), natomiast jeżeli to samo zrobi osoba o innym kolorze skóry, a nie daj Boże biały, kosa pod żebro to najniższy środek do reedukacji nierozważnego osobnika.
Istnieje jeszcze jeden wymiar tego ciekawego zjawiska, które, swoją drogą, musi mieć ciekawe podłoże psychologiczo-socjologiczne. Otóż czarnoskóry raper jak zrobi coś wartościowego, z czego jest naprawdę dumny i czym chce się pochwalić, to nazywa to prawdziwym gównem (it’s a real shit, man!). Jak nagra fajny kawałek, to on jest real shit, jak jakiś koszykarz zrobi mega wsad i potem wrzuci go na jutuba, to też jest real shit, jak kupi sobie nową furę to ona też będzie real shit itd.
A teraz wyobraźcie sobie, że zrobiliście z wielkim zaangażowaniem przepyszne tiramisu na 20 rocznicę ślubu rodziców, wchodzicie do pełnego rodziny pokoju i z dumą mówicie: “zobaczcie zrobiliśmy dla Was prawdziwe gówno!”. To nie jet normalne.
Właśnie skończyłem błogie odsłuchiwanie muzyki z K. i A., którzy wpadli niespodziewanie. Biedny K. pluje sobie w brodę, bo kiedyś sprzedał mi świetne kolumny Acustic Energy, które hulają aż miło, a sam się męczy na jakimś plastikowym wykwicie z wtryskarki ze znaczkiem Sony. Takie życie – biznes nie zna litości. Z nieukrywaną satysfakcję utwierdzam się w przekonaniu, że na moim stereo to naprawdę mucha nie siada. Nie jest to żaden chłam, ale high-end też nie, a daje takie podróże, że chyba tylko moim sąsiadom może się to wszystko może nie podobać.
Skoro już przeszedłem na polską stronę mocy, to chyba wypadałoby zacząć jakimś ojczystym akcentem. Może to mało błyskotliwa konstatacja, ale kto powiedział, że jestem błyskotliwy? Zatem dziś będzie polski kawałek, a jutro, jak czasu starczy, może i recenzja jednej z najlepszych polskich płyt tego roku.
Poniżej Jamal i “Peron”. Jeden z niewielu polskich zespołów, który zdaje się grać bez kompleksów i korzystać z tego, co daje język polski. Nie mam pojęcia do jakiej, kategorii zaliczyć ten utwór więc, wrzucam do hip-hopu.