Zostałem zaproszony na zorganizowany z okazji 20-lecia istnienia, koncert zespołu “Collage”. O tej grupie wiedziałem tylko tyle, że istnieje i że gra rocka. Prawdę mówiąc, przed koncertem nawet nie sprawdziłem na Jutubie, czego się spodziewać więc szedłem w nieznane.
Występ artystów, jakkolwiek profesjonalny pod kątem wykonania, utwierdził mnie w przekonaniu, że pewne formy “rocka progresywnego” są dla mnie bardziej niestrawne niż zupa serowa. Wokalista śpiewał, że jest wodą a ona rzeką, potem, że jest wiatrem a ona niebem, albo na odwrót. Nie pamiętam. Z pewnością autor tekstów jest wrażliwym, wielkim romantykiem i bardzo literacko patrzy na świat, ale ta poetyka jest mi bliska równie bardzo, jak śpiewane przy ognisku gitarowe wynurzenia spod znaku “W górach jest wszystko to co kocham”. Problem z graniem tego rodzaju jest taki, że na początku te rozbuchane kreatywne ambicje artystów ranią głęboko człowieka tekstem i kiedy już myśli się, że nic gorszego się nie wydarzy gitarzysta zaczyna solówkę. Te rockowe solówki to jest jakiś muzyczny siding normalnie. Czasami się zastanawiam, czy oni wstydu nie mają tak onanizować się przed tłumem ludzi? Czy widzieliście kiedyś gitarzystkę robiącą takie bezeceństwa na scenie? Ja nie. Ale z drugiej strony, bywają większe dewiacje więc pozwólmy im robić to, co chcą. Tym bardziej, że sporo ludzi lubi to oglądać i jeszcze za to płaci. Ale ludzie płacą też za oglądanie amerykańskiego wrestlingu.
Może i krzywdzę tu grupę “Collage”, bo ja po prostu takiego grania nie znoszę, ale, sądząc po dużej frekwencji, mają dużo wielbicieli i niejeden biustonosz z dedykacją na scenie wylądował, więc kilka słów niezrozumienia z mojej strony nie popsuje im humoru.
Na szczęście gitarą też można inaczej.
Radiohead – House of Cards